Majówka z covidem...dałem radę na j. Górnym

Jak każdy z wędkarzy, w tym kraju, z utęsknieniem czekałem na ten dzień. Według mnie, właśnie 1 maja powinien być ustanowiony wędkarskim świętem, jeszcze trzeba dogadać się z Panem Bogiem, aby zapewnił piękną pogodę. Niestety w tym roku modlitwy nic nie dały. Szaro, wietrznie i deszczowo, z przenikliwym zimnem odczuwalnym szczególnie na wodzie. Tym razem dotarłem na j. Górne samotnie, kolega Zbyszek testował nowy ponton nad innym jeziorem. Spodziewałem się wędkarskiego "tłoku", ale mile mnie zaskoczyła pustka na wodzie, nie licząc, jak zwykle, Grzesia. Jezioro bez niego to chyba nie to samo jezioro. 


Licząc się z tym, że uprzedzą mnie koledzy z drugiego końca jeziora, szybko opuściłem naszą zatokę i obrałem kurs na tzw. "łąki". Jest to spory pas przed trzcinami, zarośnięty w pełni lata - moczarką. Oczywiście moczarki jeszcze nie było, szczupaków zresztą też /na pustyni brak kryjówek/. Połowę mojej miejscówki musiałem opuścić, aby łabędzicy umożliwić spokój przy wysiadywaniu jaj. Zdjęcie kiepskie /daleko i telefonem/. Utwierdziłem się jednak w przekonaniu, aby zabierać aparat fotograficzny, a telefonu używać zgodnie z jego przeznaczeniem - do dzwonienia😁😁



Po dłuższym "biczowaniu" wody, miałem dwa delikatne puknięcia w gumę. Głowy nie dam, czy to szczupak, czy okoń. Za plecami usłyszałem znajome głosy powitania, koledzy Roman i Edward cichutko na silniczku wpłynęli na łowisko. "Obrzucili" również spory kawałek wody, niestety bez rezultatu. Pogadaliśmy trochę i rozjechaliśmy się, albo lepiej rozpłynęliśmy się, w przeciwnych kierunkach.



Mijając półwysep, natknąłem się na Grzesia, i to ze spiningiem w dłoni, Duże zaskoczenie, bo on nigdy nie spiningował. Tłumaczył, że z zatoki wygonił go wiatr i zupełny brak kontaktu z rybą, Wydłubał z torby jakąś starą Algę i łowił. Długo to nie trwało, bo po kilkunastu minutach kierował już łódkę do portu. Czekał go powrót do domu rowerkiem kilkanaście kilometrów. Twardziel...👍


Dotarłem do "mojej" zatoki, nazywam "jatka", ponieważ spędzam tu najwięcej czasu, znam każdą dziurę i w zależności od pory roku jest inna. Wiosła odłożyłem na wsporniki, kotwica do wody i ,,,zabrałem się do śniadanka. Trochę późno, bo ta niedaleko południe, ale będzie smaczniejsze😁😁 Herbatka jeszcze bardzo gorąca /dzięki firmie Stanley no i córce Kasi, która mi go sprezentowała/. 


Śniadanko spałaszowane ze smakiem, nogi rozprostowane...to do roboty. Generalnie rzucam tylko gumami, króluje Cannibal. Obok Berkleya to moje ulubione i łowne gumy. Na potwierdzenie tych słów poczułem uderzenie i na blanku kija znajome drgania. Tych kilka miesięcy /praktycznie od października/ czekałem na niego. Krótka walka i taki 50+ pozuje do zdjęcia.


I znowu ta jakość, albo brak możliwości zrobienia dobrego zdjęcia. To, co widzicie, to miał być dowód, że popłynął w dobrym zdrowiu i dalej rośnie, a widać jedynie piękne barwy tego "tygrysa". Aparat ma być w torbie, tak jak pudło z przynętami.


Myślałem, że ten "pajk" da m impuls  do dalszego obrzucania wody dookoła. Stało się jednak zupełnie inaczej, poczułem się jakiś "spełniony". Jeszcze dopiłem w ciszy herbatkę, w ciszy to za duże słowo, bo ptactwo dookoła dawało taki piękny, wiosenny koncert. No cóż, jak zwykle ostatnie spojrzenie i do...następnego.


Pozdrawiam-Janusz


Komentarze

  1. Podziwiam za wytrwałość.Fajne widoki zwody.My byliśmy dzisiaj na Diablim Skoku.

    OdpowiedzUsuń
  2. ŚWIETNE ZDJĘCIA I RELACJA

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Szpital, bezrybie i niezły..."krokodyl"

Rurzyca czy Piława? wędkarski dylemat.

Rozpoczynamy sezon...nareszcie