Jesienne "ostatki" na j. Dąb

Już nie wytrzymałem, "nosiło"  mnie i stałem się "toksyczny" dla otoczenia /jak mawia mój kolega z pracy/. Wypisany druk wniosku o urlop i mogę wyruszyć na ulubione jezioro. Prognoza pogody sprawdzona na ICM, ale jak się okazuje to teoria. Wyruszam rano po godz. 9 i nie jest pięknie,  ale szaro, wietrznie i zimno. W lesie trochę ciszej i jakby cieplej/ dopiero później stwierdziłem, że był to efekt po opuszczeniu samochodu. Kilkudniowe, nocne przymrozki sprawiły, że mocowałem sie z otwarciem kłódek. Wypływam, kierując się na spory pas trzcinowiska /miejsce, gdzie ostatnio miałem kilka szczupaków. I tu niespodzianka, płynąc tyłem do łowiska, nie zauważyłem zamarzniętej tafli jeziora przy trzcinowisku. Miejscówek nie będzie...




Wokół cisza, jedynym moim towarzyszem był samotny gągoł pomykający pomiędzy trzcinami na niezamarzniętych częściach wody.



Stałem łodzią na środku jeziora, wiał już zimny i przenikliwy wiatr. Miałem już w głowie myśli o powrocie do domu. Na szczęście krótkie, łyk gorącej herbaty z sokiem malinowym i byłem gotów do dalszych zmagań z pogodą. Z "musu" obrzucałem swoimi największymi i ciężkimi przynętami miejsca wokół łodzi. Po czwartym rzucie...pobicie. Krótka walka i jest pierwszy rozbójnik. 



Wymiarowy /58 cm/ wziął na sporą, nową gumę Jaxona. Nie zmieniłem jej do końca tego dnia / trochę jak trener Górski, który nie zmieniał piłkarzy w zwycięskich meczach, a trochę z narastającego chłodu/.


Łowienie stawało się coraz trudniejsze, przelotki zamarzały, a plecionka po kilku rzutach przypominała szorstki drut.



W oddali usłyszałem gwar ptasich, a jak się za chwile okazało, "kaczych" głosów.  Zebranie było spore i gwarne, co chwilę podrywały się do lotu, robiły kilka kółek i siadały z powrotem na wodzie. Trwało to z godzinę i później już bezpowrotnie odleciały.


Okazało się również, że nie byłem tak do końca sam. Daleko na przeciwległym brzegu, również zmagał się wędkarz. Zamieniając z nim kilka słów, dowiedziałem się, że dzisiejszego dnia nie zaliczy do udanych. Ja mimo wszystko wyholowałem w krótkim czasie jeszcze dwa "szczypaki". Nawet nie chciało mi się ich mierzyć, wyczepiałem je jeszcze w wodzie, życząc wspólnego, następnego spotkania...za kilka lat.


Pisałem o gumie, na którą łowię. Jak widać na zdjęciu jest już mocno "po przejściach". Nie zmienię jej szybko, bo taka zdewastowana, ponacinana itp. zachowuje się w wodzie lepiej od nowej.


Już było dobrze po południu, jak na blanku wędziska poczułem uderzenie. Po pierwszych ruchach drapieżnika wiedziałem, że to będzie największa ryba tego dnia. Hol, chwytak, miara wskazała 71 cm. I tu na usta ciśnie się krótkie zdanie ..."nigdy nie odpuszczaj".



Pozdrawiam-Janusz

Komentarze

  1. Super relacja. Szkoda, że tylko jedna w 2016 r. Mam nadzieję, że w 2017 będzie Pan częściej pisał na blogu. Pozdrowienia z Łodzi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajny opis, gratulacje za udane połowy!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Szpital, bezrybie i niezły..."krokodyl"

Rurzyca czy Piława? wędkarski dylemat.

Rozpoczynamy sezon...nareszcie