Ogromny plus dla Jamesa Cooka
Łowienie dorszy nigdy mnie nie
fascynowało, ale „jak się weszło między wrony”…a właściwie kolegów wędkarzy
morskich to zaliczyłem ten sport już kilkanaście razy. Te kilkanaście to
jeszcze w czasach, gdy nasz związek (PZW) miał swoje kutry: „Jubilata” i „Wędkarza
Morskiego”. Stały w porcie w Darłówku i tam wypływaliśmy na 8-godzinne rejsy.
Oczywiście odprawy WOP-u, niepewność czy nas wypuszczą w bardziej kiepską
pogodę itp. Z tamtych czasów pamiętam jeszcze kiepskie warunki na kutrach, a
właściwie ich brak / wbił się szczególnie w pamięć widok WC zamykanego ciężkimi
stalowymi drzwiami z „wajchą”, za którymi była czarna, cuchnąca czeluść
..brrrr/. Łowiłem na kij marki „no name” z pełnego szkła, któremu było chyba
bliżej do szczotki, kołowrotek Rex , żyłka z Gorzowa o grubości zbliżonej do
„wieszania prania”. Pilkery robiło się samemu z wylewek od baterii /obywało się
bez niklowania-przecinaliśmy ukośnie w odpowiednich miejscach, wypełnialiśmy
piaskiem lub ołowiem, przewiercaliśmy dziurki i dołączaliśmy kotwice.
Nie było ani atmosfery, ani
klimatu, bo i skąd. Ludzie dobrani przypadkowo, tłok przy burtach, alkohol
lejący się strumieniem, cały czas przebywaliśmy na pokładzie / kambuz z reguły
był dla „chorujących” gdzie kłócili się o jedyne wiadro- wtajemniczeni wiedzą o
czym piszę /.
Któregoś dnia przypadkiem wszedłem na strony o wędkarstwie na Bałtyku, kilka relacji z rejsów w artykułach na WCWI i zaświtała myśl... „a może jeszcze raz!”. Ale nie może to być przypadek i improwizacja, tylko przemyślana wyprawa. Z Waszych relacji wynikało, że tylko „ADMIRAŁ” i dalej długo nic. Jeden z kolegów zaproponował „polecam „Jamesa Cooka” – wypływa z Kołobrzegu”. Mają swoją stronę WWW – to była pierwsza pozytywna wiadomość i radzę ją przejrzeć /www.rejsy-statkiem.pl/. Przejrzeliśmy, zadzwoniliśmy, umówiliśmy się na 9 maja. Cena od osoby 150 zł - jak u wszystkich. Po kilku dniach zmiana decyzji (później wyszło, że zrobiliśmy najlepiej jak było można) - płyniemy na rejs 24 godzinny w miejsce zwane „trzecimi kamieniami”. Odwiedzimy również wraki, więc zapowiadało się ciekawie. Cena tylko się nie podobała wszystkim, bo dłuższa zabawa miała kosztować 250zł. Stąd może kilka roszad w zespole, ale lista 12 osób, plus ze 2 osoby rezerwowe, była gotowa w terminie. Prawie wszyscy uczestniczyli już w podobnych wyprawach, nie tylko bałtyckich, dlatego może było łatwiej. Jedna grupa była z Kalisza Pomorskiego, my wyjeżdżaliśmy z Wałcza o 23. Zbiórka na nabrzeżu o 2 w nocy.
Kuter a może lepiej statek ,bo był też kapitan a nie szyper, czekał na nabrzeżu.
Szybki załadunek i wypływamy w piękną gwiaździstą noc. Czeka
nas ponad 4 godzinny rejs na pierwsze łowisko. I tu kilka słów o statku. Jest
piękny i „ciepły”. Tak mi się skojarzył na początku, a spowodowało to drewno,
którym był wykończony i historia wielu lat ciekawego pływania o której czytałem
i słuchałem. 12 koi czyli dla wszystkich /część od razu poszła spać po trudach
podróży/, WC czyste, natrysk!!! i przepiękna mesa, w której przegawędziliśmy do
rana.
Kawa i herbata do woli, smacznym śniadankiem
przywitaliśmy dzień
Pogoda wspaniała, Bałtyk jak duże jezioro, ciepło,
bezwietrznie.
Pierwszy sygnał, pilkery w dół i tu nie uwierzycie!!
Wszystkie wędziska napięte i wszyscy mamy brania. Dorsze „bałtyckie”, „bolki”,
czy i jak je nazywamy czyli niewielkie. Waga największego nie przekroczyła 4
kg. Było kilka „trójek” oraz kilkadziesiąt „dwójek” i reszta niewielka.
Ustalony przez załogę wymiar „w poprzek skrzynki” (zmierzyłem miarką, która
wskazywała 40 cm – spowodował, że wiele dorszy jest uwalnianych, z
niesłabnącymi komentarzami o ich kondycji).
Ryba jest
czyszczona przez załogę, a kto ma ochotę, to również filetowana. Kręcimy się
wokoło po łowisku i ...łowimy! Wycieczkę na „trzecie kamienie”, czy inne
pomysły upadły po stwierdzeniu sternika: „...panowie, ja jestem tu dla Was i
popłynę gdzie macie ochotę, ale widzę, że wszyscy łowią dorsze, a za to
zapłaciliście”. Nie wiadomo co będzie tam...”. I słusznie, bo pływania przez tyle
godzin to każdy ma dosyć. Jeszcze krótka wizyta na wrakach, kilka najazdów,
kilka zerwanych pilkerów i zero pobić.
Wracamy do domu.
I znowu kilka godzin powrotnego płynięcia, które większość
spędziła w kojach, a inni na wdychaniu np...jodu.
Kołobrzeg przywitał
nas ciszą i piękną popołudniową pogodą.
Kilka uścisków pożegnalnych i ...”do następnego,
ale tylko na „Jamesie Cook-u”.
Dziękuję załodze statku w imieniu swoim i przyjaciół za niezapomniany rejs.
Pozdrawiam – Janusz


Komentarze
Prześlij komentarz